W środę rozpoczyna się 13 edycja Festiwalu Filmowego Opolskie Lamy. Przygotowaliśmy dla was subiektywne zestawienie dziewięciu obrazów, które koniecznie trzeba zobaczyć podczas festiwalu.
REKLAMA
1 z 9
Wizyta
Kosmici lądują na Ziemi? To musi być inwazja, nasz gatunek zagrożony! Tak pewnie pomyśli każdy, kto widział "Dzień niepodległości", "Wojnę światów" czy "Inwazję porywaczy ciał". Tymczasem reżyser dokumentu "Wizyta", Michael Madsen, proponuje zupełnie inną przygodę.
"Od kiedy radio i telewizja zostały wynalezione wysyłamy w kosmos sygnały - informując o naszym istnieniu inne cywilizacje" - rozpoczyna film o kosmitach Michael Madsen.
Reżyser zaprosił do filmu ekspertów z NASA, Organizacji Narodów Zjednoczonych, wojskowych, byłą rzeczniczkę brytyjskiego rządu, a nawet prawnika, który zajmuje się tworzeniem uniwersalnego języka prawa, jakie powinno obowiązywać między cywilizacjami we wszechświecie. Stawia przed nimi zadanie: wyobraźcie sobie, że wylądowali u nas kosmici. Co robicie? Co powinno zostać zrobione? O co ich pytacie? Eksperci pytają i dywagują, ale też tworzą hipotezy, jakich żaden film science fiction jeszcze nie wykorzystał.
Kosmici lądują na Ziemi? To musi być inwazja, nasz gatunek zagrożony! Tak pewnie pomyśli każdy, kto widział "Dzień niepodległości", "Wojnę światów" czy "Inwazję porywaczy ciał". Tymczasem reżyser dokumentu "Wizyta", Michael Madsen, proponuje zupełnie inną przygodę."
Michael Madsen zaprosił do filmu ekspertów z NASA, Organizacji Narodów Zjednoczonych, wojskowych, byłą rzeczniczkę brytyjskiego rządu, a nawet prawnika, który zajmuje się tworzeniem uniwersalnego języka prawa, jakie powinno obowiązywać między cywilizacjami we wszechświecie. Stawia przed nimi zadanie: wyobraźcie sobie, że wylądowali u nas kosmici. Co robicie? Co powinno zostać zrobione? O co ich pytacie? Eksperci pytają i dywagują, ale też tworzą hipotezy, jakich żaden film science fiction jeszcze nie wykorzystał.
Madsen mówi, że po tym filmie widz ma wyjść z kina z większą liczbą pytań niż przyszedł. - Wierzę, że rzeczywistość nie jest stałym, zamkniętym konceptem, tylko zależy raczej od naszej interpretacji. W tym przypadku interesuje mnie ludzkie rozumienie samych siebie, naszej natury, i dlatego ta potencjalna utrata kontroli, ta nagła niepewność spowodowana obecnością kogoś z innego świata, to jest ciekawy kąt, z którego można spojrzeć na życie współczesnego świata zachodniego - mówi artysta w wywiadzie dla "Filmmaker Magazine"
Projekcja 7.10 w NCPP o godz. 20:30. Wstęp wolny
2 z 9
Młodość
Jest ich tutaj dwóch, są przyjaciółmi od zarania dziejów i spędzają wspólnie wakacje w luksusowym hotelu-spa w Alpach. Obaj mają zupełnie odmienny stosunek do swoich artystycznych powinności. Fred (Caine) był słynnym angielskim kompozytorem i dyrygentem, ale zrezygnował z koncertowania, wszedł w rolę emeryta i konsekwentnie odmawia wysłannikowi Elżbiety II, zapraszającej go do występu na dworze królewskim. Mick (Keitel) jest wciąż aktywnym amerykańskim reżyserem, przygotowującym się do nakręcenia swojego ostatniego filmu-testamentu i spędzającym dni na (z reguły komicznych) dyskusjach z przywiezioną tu ekipą młodych scenarzystów, których entuzjazm i energię chce wampirycznie wykorzystać.
Choć jednak konfrontacje postaw w szwajcarskich uzdrowiskach mają długą tradycję, obaj starsi panowie tej zasadniczej kwestii (spasować czy zakończyć karierę mocnym akordem) nie omawiają, skupiając się w swoich rozmowach na sprawach bardziej trywialnych jak problemy z prostatą oraz pamięcią. Otacza ich tłum ekscentrycznych postaci (szkoła Felliniego), jak np. roztyty do niemożliwości Maradona, zaś z ważniejszych dla treści filmu osób warto wymienić przybyłą z niezaplanowaną wizytą córkę Freda (Weisz), hollywoodzkiego gwiazdora (Dano), który stał się niewolnikiem zagranej niegdyś roli Robota (pomysł wzięty z ?Birdmana?) oraz aktorkę-weterankę (Fonda), którą Mick chciałby zatrudnić w swoim filmie.
Jak to zwykle u Sorrentino, fabuła jest szkicowa, właściwie nieistotna (kto więc uważa, że bez historii nie ma kina, niech się trzyma od ?Młodości? z daleka), ważny jest styl. Bujny, rozbuchany wizualnie, czasem graniczący z efekciarstwem i nadmiernie ornamentacyjny, ale momentami imponujący: jest tu przynajmniej kilka scen, które powalają na ziemię. Dużą rolę odgrywa też muzyka - co niezaskakujące, biorąc pod uwagę profesję głównego bohatera. Dla mnie jednak najcenniejsze jest to, że Sorrentino traktuje temat starości w swój własny, oryginalny sposób. Nie popada też z jednej strony w ponurą konwencję filmu-życiowego rozrachunku, a z drugiej - w niesmaczny idiotyzm komedii geriatrycznych, produkowanych ostatnio w Stanach. Znajdujemy się gdzieś pośrodku. ?Młodość? jest zabawna, dużo w niej absurdalnego humoru, ale mamy tu też rozważania całkiem serio: o potrzebie znalezienia harmonii, załatwienia prywatnych zaległości, bez czego jest się skazanym na emocjonalny paraliż, a nawet spokojne trwanie jest niemożliwe. Nie sposób pominąć aktorów: są to najwybitniejsze kreacje zarówno Caine?a, jak i Keitela od niepamiętnych lat, a i reszta obsady spisuje się pierwszorzędnie. Nie jest to film klasy ?Wielkiego piękna?, nie ma jego brawurowej energii i dynamizmu, wydaje się przy nim rozlazły (i sentymentalny, co jednak niekoniecznie musi być wadą), po Cannes słyszałem opinie, że nieudany, ale więcej takich nieudanych filmów chciałbym oglądać.
Starość, czyli tragikomedia autora "Wielkiego piękna" o tym, jak starzeją się artyści (choć adres filmu jest oczywiście bardziej uniwersalny). Jest ich tutaj dwóch, są przyjaciółmi od zarania dziejów i spędzają wspólnie wakacje w luksusowym hotelu-spa w Alpach. Obaj mają zupełnie odmienny stosunek do swoich artystycznych powinności. Fred (Caine) był słynnym angielskim kompozytorem i dyrygentem, ale zrezygnował z koncertowania, wszedł w rolę emeryta i konsekwentnie odmawia wysłannikowi Elżbiety II, zapraszającej go do występu na dworze królewskim. Mick (Keitel) jest wciąż aktywnym amerykańskim reżyserem, przygotowującym się do nakręcenia swojego ostatniego filmu-testamentu i spędzającym dni na (z reguły komicznych) dyskusjach z przywiezioną tu ekipą młodych scenarzystów, których entuzjazm i energię chce wampirycznie wykorzystać.
Choć jednak konfrontacje postaw w szwajcarskich uzdrowiskach mają długą tradycję, obaj starsi panowie tej zasadniczej kwestii (spasować czy zakończyć karierę mocnym akordem) nie omawiają, skupiając się w swoich rozmowach na sprawach bardziej trywialnych jak problemy z prostatą oraz pamięcią. Otacza ich tłum ekscentrycznych postaci (szkoła Felliniego), jak np. roztyty do niemożliwości Maradona, zaś z ważniejszych dla treści filmu osób warto wymienić przybyłą z niezaplanowaną wizytą córkę Freda (Weisz), hollywoodzkiego gwiazdora (Dano), który stał się niewolnikiem zagranej niegdyś roli Robota (pomysł wzięty z "Birdmana") oraz aktorkę-weterankę (Fonda), którą Mick chciałby zatrudnić w swoim filmie.Jak to zwykle u Sorrentino, fabuła jest szkicowa, właściwie nieistotna (kto więc uważa, że bez historii nie ma kina, niech się trzyma od "Młodości" z daleka), ważny jest styl.
Bujny, rozbuchany wizualnie, czasem graniczący z efekciarstwem i nadmiernie ornamentacyjny, ale momentami imponujący: jest tu przynajmniej kilka scen, które powalają na ziemię. Dużą rolę odgrywa też muzyka - co niezaskakujące, biorąc pod uwagę profesję głównego bohatera. Dla mnie jednak najcenniejsze jest to, że Sorrentino traktuje temat starości w swój własny, oryginalny sposób. Nie popada też z jednej strony w ponurą konwencję filmu-życiowego rozrachunku, a z drugiej - w niesmaczny idiotyzm komedii geriatrycznych, produkowanych ostatnio w Stanach. Znajdujemy się gdzieś pośrodku. "Młodość" jest zabawna, dużo w niej absurdalnego humoru, ale mamy tu też rozważania całkiem serio: o potrzebie znalezienia harmonii, załatwienia prywatnych zaległości, bez czego jest się skazanym na emocjonalny paraliż, a nawet spokojne trwanie jest niemożliwe. Nie sposób pominąć aktorów: są to najwybitniejsze kreacje zarówno Caine?a, jak i Keitela od niepamiętnych lat, a i reszta obsady spisuje się pierwszorzędnie. Nie jest to film klasy "Wielkiego piękna", nie ma jego brawurowej energii i dynamizmu, wydaje się przy nim rozlazły (i sentymentalny, co jednak niekoniecznie musi być wadą), po Cannes słyszałem opinie, że nieudany, ale więcej takich nieudanych filmów chciałbym oglądać.
Paweł Mossakowski
Emisja 8.10 o godz. 20:30 w Kinie Helios. Wstęp biletowany
3 z 9
Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu
"Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu" z humorem pokazuje okrutny świat - dzieło ludzi. Rozmawiamy z reżyserem Royem Anderssonem.
Zaczyna się rozdziałem "Trzy spotkania ze śmiercią". W jednym z nich na podłodze restauracji leży martwy mężczyzna, ale zamiast płaczu jest pytanie: Co zrobić z obiadem, za który zdążył zapłacić? Empatia nie jest mocną stroną bohaterów, szczerość również. "Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze" - powtarzają przez telefon, choć ich prywatne światy właśnie się walą.
W nagrodzonym Złotym Lwem w Wenecji filmie Roya Anderssona zamykającym - po "Pieśniach z drugiego piętra" i "Do ciebie, człowieku" - jego "trylogię o byciu człowiekiem" nie ma fabuły. Są pojedyncze sceny w studyjnej scenografii, z bohaterami o twarzach pomalowanych na biało. Jest śmiesznie (władca Szwecji Karol XII usiłuje dojść tam, gdzie król chodzi piechotą), czasem przerażająco (ludzkie ciała służące jako materiał do produkcji... muzyki), a każdy fragment jest rozplanowany niczym malarski obraz. Ilu reżyserów ma tak rozpoznawalny styl?
W świecie Anderssona ludzkie odruchy wyparowały. Pocałunek można dostać za kieliszek wódki, erotyczny dotyk - podczas tańca, kiedy nauczycielka na oczach uczniów niemal molestuje tancerza. Każdy chce coś osiągnąć albo sprzedać - jak dwóch komiwojażerów, którzy w ofercie mają m.in. wampirze kły. Jeśli traktować "Gołębia..." jak komedię, to jest to komedia przeraźliwie smutna.
Andersson nie daje łatwych interpretacyjnych kluczy, każe oglądać hipnotyczny film tak, jak czyta się wiersz. Nie ma już rzeczywistości, do której można się odnieść: są tylko jej odłamki i zagubieni w nich ludzie. Chcieliby coś czuć, rozumieć, ale nie potrafią - odgrywają więc swoje role niczym nieudolni aktorzy, trzymają się pozorów. "I znowu mamy środę", mówi na koniec filmu rowerzysta. Załamać ręce czy przeciwnie - wbrew wszystkiemu się z tego cieszyć?
Zaczyna się rozdziałem "Trzy spotkania ze śmiercią". W jednym z nich na podłodze restauracji leży martwy mężczyzna, ale zamiast płaczu jest pytanie: Co zrobić z obiadem, za który zdążył zapłacić? Empatia nie jest mocną stroną bohaterów, szczerość również. "Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze" - powtarzają przez telefon, choć ich prywatne światy właśnie się walą. W nagrodzonym Złotym Lwem w Wenecji filmie Roya Anderssona zamykającym - po "Pieśniach z drugiego piętra" i "Do ciebie, człowieku" - jego "trylogię o byciu człowiekiem" nie ma fabuły. Są pojedyncze sceny w studyjnej scenografii, z bohaterami o twarzach pomalowanych na biało. Jest śmiesznie (władca Szwecji Karol XII usiłuje dojść tam, gdzie król chodzi piechotą), czasem przerażająco (ludzkie ciała służące jako materiał do produkcji... muzyki), a każdy fragment jest rozplanowany niczym malarski obraz. Ilu reżyserów ma tak rozpoznawalny styl? W świecie Anderssona ludzkie odruchy wyparowały. Pocałunek można dostać za kieliszek wódki, erotyczny dotyk - podczas tańca, kiedy nauczycielka na oczach uczniów niemal molestuje tancerza. Każdy chce coś osiągnąć albo sprzedać - jak dwóch komiwojażerów, którzy w ofercie mają m.in. wampirze kły. Jeśli traktować "Gołębia..." jak komedię, to jest to komedia przeraźliwie smutna. Andersson nie daje łatwych interpretacyjnych kluczy, każe oglądać hipnotyczny film tak, jak czyta się wiersz. Nie ma już rzeczywistości, do której można się odnieść: są tylko jej odłamki i zagubieni w nich ludzie. Chcieliby coś czuć, rozumieć, ale nie potrafią - odgrywają więc swoje role niczym nieudolni aktorzy, trzymają się pozorów. "I znowu mamy środę", mówi na koniec filmu rowerzysta. Załamać ręce czy przeciwnie - wbrew wszystkiemu się z tego cieszyć?
Paweł T. Felis
Projekcja 8.10 o godz. 22 w Centrum Kultury Oleska 45. Seans biletowany
4 z 9
Głos Sukorowa
Na film składa się seria rozmów z Sokurowem, przeprowadzanych (sądząc z jego zmieniającego się wyglądu) przez ładnych kilka lat, a ilustrowanych fragmentami jego dzieł.
Reżyser opowiada o swoich potyczkach z cenzurą w latach ZSRR (choć nie był to artysta o temperamencie politycznym, tylko po prostu traktujący kino poważnie) i wykradaniu kopii swoich filmów, aby uprzedzić ich konfiskatę przez KGB.
Nie ma jednak też złudzeń co do obecnej władzy w Rosji (zabawnie autoironiczna jest w tym kontekście anegdota o tym, jak nie mogąc zebrać funduszy na realizacje ?Fausta?, zwrócił się w tej sprawie do Putina), martwi się o przyszłość swojego kraju oraz samej sztuki filmowej - pesymizm nie opuszcza go ani na chwilę.
Na film składa się seria rozmów z Sokurowem, przeprowadzanych (sądząc z jego zmieniającego się wyglądu) przez ładnych kilka lat, a ilustrowanych fragmentami jego dzieł.Reżyser opowiada o swoich potyczkach z cenzurą w latach ZSRR (choć nie był to artysta o temperamencie politycznym, tylko po prostu traktujący kino poważnie) i wykradaniu kopii swoich filmów, aby uprzedzić ich konfiskatę przez KGB. Nie ma jednak też złudzeń co do obecnej władzy w Rosji (zabawnie autoironiczna jest w tym kontekście anegdota o tym, jak nie mogąc zebrać funduszy na realizacje "Fausta", zwrócił się w tej sprawie do Putina), martwi się o przyszłość swojego kraju oraz samej sztuki filmowej - pesymizm nie opuszcza go ani na chwilę.
Projekcja 9.10 o godz. 22 w Centrum Kultury Oleska 45. Wstęp biletowany
5 z 9
Sens życia oraz jego brak
Sympatyczny portret nieogarniętego trzydziestolatka. Aron skończył niedawno studia (Teoria Filmu), ale ani nie pracuje, ani też pracy specjalnie nie szuka; mieszka z rodzicami, którzy go utrzymują, ale powoli tracą już cierpliwość do syna obiboka; właśnie rzuciła go dziewczyna, czemu się trudno nawet dziwić. Aron boleśnie przeżywa jej utratę, rozgląda się za nową miłością (czy zostanie nią kontrolerka biletów Eva?), zaś w dniu swoich urodzin kupuje po pijanemu bilet do Portugalii.
Przyjemna komedia o niezbyt dojrzałym i mało zebranym życiowo trzydziestolatku, który chciałby do swojej rozemłanej egzystencji wprowadzić jakiś elementarny ład. Lekka, świeża, w tonacji przypominająca nieco "500 dni miłości" Marca Webba, zrobiona z inwencją i pomysłem.
Struktura opowieści, jak przystało na historię o luzaku, jest swobodna i kapryśna (choć de facto starannie przemyślana), a poszczególne epizody są "pisane" różnorodnymi stylami - od paradokumentalnego po fantazyjno-surrealistyczny. Gromkiego śmiechu nie wywołuje, raczej chichocik - czy zresztą jest to rzeczywiście komedia, a nie dramat zrobiony z poczuciem humoru? Są tu momenty słabsze (rozmowa w urzędzie pracy), niekiedy autor robi z bohatera niemotę tak już straszną, że irytującą, ale całość ma w sobie dużo wdzięku i zarazem coś sympatycznie osobistego (podejrzewam silne wątki autobiograficzne).
Przy całej swojej ekscentryczności wydaje się też mocno zakorzeniona w rzeczywistości współczesnych Węgier (a nawet samego Budapesztu; kto zna to miasto, zapewne wyłapie z filmu dodatkowe sensy), nie tak znowuż odległej od naszej. W każdym razie rozmowa Arona z przyjaciółmi na temat ewentualnej emigracji mogłaby - słowo w słowo! - odbyć się w Polsce.
Sympatyczny portret nieogarniętego trzydziestolatka. Aron skończył niedawno studia (Teoria Filmu), ale ani nie pracuje, ani też pracy specjalnie nie szuka; mieszka z rodzicami, którzy go utrzymują, ale powoli tracą już cierpliwość do syna obiboka; właśnie rzuciła go dziewczyna, czemu się trudno nawet dziwić. Aron boleśnie przeżywa jej utratę, rozgląda się za nową miłością (czy zostanie nią kontrolerka biletów Eva?), zaś w dniu swoich urodzin kupuje po pijanemu bilet do Portugalii. Przyjemna komedia o niezbyt dojrzałym i mało zebranym życiowo trzydziestolatku, który chciałby do swojej rozemłanej egzystencji wprowadzić jakiś elementarny ład. Lekka, świeża, w tonacji przypominająca nieco "500 dni miłości" Marca Webba, zrobiona z inwencją i pomysłem. Struktura opowieści, jak przystało na historię o luzaku, jest swobodna i kapryśna (choć de facto starannie przemyślana), a poszczególne epizody są "pisane" różnorodnymi stylami - od paradokumentalnego po fantazyjno-surrealistyczny. Gromkiego śmiechu nie wywołuje, raczej chichocik - czy zresztą jest to rzeczywiście komedia, a nie dramat zrobiony z poczuciem humoru- Są tu momenty słabsze (rozmowa w urzędzie pracy), niekiedy autor robi z bohatera niemotę tak już straszną, że irytującą, ale całość ma w sobie dużo wdzięku i zarazem coś sympatycznie osobistego (podejrzewam silne wątki autobiograficzne). Przy całej swojej ekscentryczności wydaje się też mocno zakorzeniona w rzeczywistości współczesnych Węgier (a nawet samego Budapesztu; kto zna to miasto, zapewne wyłapie z filmu dodatkowe sensy), nie tak znowuż odległej od naszej. W każdym razie rozmowa Arona z przyjaciółmi na temat ewentualnej emigracji mogłaby - słowo w słowo! - odbyć się w Polsce.
Paweł Mossakowski
Projekcja 10.10 o godz. 19 w Kinie Meduza (Oleska 45). Wstęp biletowany
6 z 9
W cieniu kobiet
Świetnie przyjęte w Cannes "W cieniu kobiet" to najoryginalniejszy film Philippr Garrela od lat.
Pierre i Manon robią niskobudżetowe dokumenty, a na życie dorabiają w wolnym czasie. Pewnego dnia on spotyka młodą stażystkę, Elisabeth, która zostaje jego kochanką. Pierre jednak nie chce rozstać się z Manon, pragnie obu kobiet. Tymczasem Elisabeth odkrywa, że Manon również ma kochanka, i mówi o tym Pierre'owi. On wraca do żony, bo to ją tak naprawdę kocha. Czuje się zdradzony, poniża Manon, a jednocześnie zaniedbuje Elisabeth...
Projekcja 11.10 o godz. 21 w Kinie Meduza. Wstęp biletowany
7 z 9
Moja matka
W "Mojej matce" Nanniego Morettiego jest piękna scena, którą wyobraża sobie jego główna bohaterka Margherita Buy, reżyserka filmów społecznie zaangażowanych, która zwątpiła w sens tego, co robi. Ma wizję niekończącej się kolejki do kina. Może ludzie czekają na jej film? Z kolejki uśmiecha się do Margherity jej matka (w rzeczywistości jest w szpitalu, umierająca), machają znajomi. Ta kolejka do kina jest odpowiednikiem radosnego korowodu z "Osiem i pół" Felliniego. Biegły w nim, trzymając się za ręce, postacie z życia reżysera Guida. Zapraszają Guida do udziału w jakimś innym filmie, który cały czas trwa.
Moretti jak Fellini - choć w zupełnie innym stylu, bez magii, symboliki i wybujałej fantasmagorii - pokazuje zabawne kulisy realizacji "zaangażowanego filmu" Margherity. Nieudany film, nieudane życie, ogólna katastrofa. Śmiejąc się z filmu, Moretti jakby odsuwał kamerę, która przysłania mu rzeczywistość. Wszystko zaczyna się łączyć, przenikać - i film, i chora matka, i córka, która przeżywa miłosno--szkolne kłopoty, i partner Margherity, z którym się właśnie rozstaje. Suma tych nieudanych elementów zaczyna się układać w jakiś sens.
61-letni reżyser "Dziennika intymnego", "Pokoju syna", "Habemus papam", który - pamiętajmy - był na początku wieku przywódcą lewicowego obywatelskiego ruchu Girotondi, zachował zdolność dystansowania się do siebie samego, która różni go zarówno od polityków ideologów, jak i zadufanych w sobie artystów. Nie zastyga w żadnej z ról - a wcielał się już w kinie w komunistę, księdza, psychoanalityka. W "Mojej matce" robi jeszcze jedną woltę: bez cienia kokieterii dystansuje się wobec roli reżysera. Bo przecież reżyserem jest Margherita. On sam - jej bratem opiekującym się chorą matką. Tak jakby wyszedł poza swój film i ogarnął bohaterów innym spojrzeniem.
Tadeusz Sobolewski
Projekcja 12.10 w Kinie Helios o godz. 19. Wstęp biletowany
W "Mojej matce" Nanniego Morettiego jest piękna scena, którą wyobraża sobie jego główna bohaterka Margherita Buy, reżyserka filmów społecznie zaangażowanych, która zwątpiła w sens tego, co robi. Ma wizję niekończącej się kolejki do kina. Może ludzie czekają na jej film? Z kolejki uśmiecha się do Margherity jej matka (w rzeczywistości jest w szpitalu, umierająca), machają znajomi. Ta kolejka do kina jest odpowiednikiem radosnego korowodu z "Osiem i pół" Felliniego. Biegły w nim, trzymając się za ręce, postacie z życia reżysera Guida. Zapraszają Guida do udziału w jakimś innym filmie, który cały czas trwa. Moretti jak Fellini - choć w zupełnie innym stylu, bez magii, symboliki i wybujałej fantasmagorii - pokazuje zabawne kulisy realizacji "zaangażowanego filmu" Margherity. Nieudany film, nieudane życie, ogólna katastrofa. Śmiejąc się z filmu, Moretti jakby odsuwał kamerę, która przysłania mu rzeczywistość. Wszystko zaczyna się łączyć, przenikać - i film, i chora matka, i córka, która przeżywa miłosno--szkolne kłopoty, i partner Margherity, z którym się właśnie rozstaje. Suma tych nieudanych elementów zaczyna się układać w jakiś sens. 61-letni reżyser "Dziennika intymnego", "Pokoju syna", "Habemus papam", który - pamiętajmy - był na początku wieku przywódcą lewicowego obywatelskiego ruchu Girotondi, zachował zdolność dystansowania się do siebie samego, która różni go zarówno od polityków ideologów, jak i zadufanych w sobie artystów. Nie zastyga w żadnej z ról - a wcielał się już w kinie w komunistę, księdza, psychoanalityka. W "Mojej matce" robi jeszcze jedną woltę: bez cienia kokieterii dystansuje się wobec roli reżysera. Bo przecież reżyserem jest Margherita. On sam - jej bratem opiekującym się chorą matką. Tak jakby wyszedł poza swój film i ogarnął bohaterów innym spojrzeniem.
Tadeusz Sobolewski
Projekcja 12.10 w Kinie Helios o godz. 19. Wstęp biletowany
8 z 9
Syn Szawła
Bohaterem filmu Nemesa jest Saul (Szaweł), węgierski Żyd, przydzielony do Sonderkommando w obozie Auschwitz-Birkenau. Kiedy po kolejnym transporcie na dworze pod lasem palą zwłoki ludzi z węgierskiego transportu i krzyczą, przeklinając w wielu językach, że za dużo dymu - scena ta jest dokładnym odwzorowaniem autentycznego zdjęcia zrobionego potajemnie przez więźniów.
O tych z Sonderkommando nie mówiło się nigdy zbyt wiele - choć byli w większości Żydami, obawiali się, że zostaną uznani za współdziałających z oprawcami. Żyjąc poza głównym obozem, w lepszych warunkach, wiedzieli jednak, że czeka ich śmierć jako "nosicieli tajemnicy".
Kiedy mówię, że Nemes poważył się na sfilmowanie niemożliwego, mam na myśli tę tajemnicę. Zostajemy do niej dopuszczeni. Bo to nie Saul jako taki jest bohaterem tego filmu. On jest tylko medium, biernie, mechanicznie wykonującym swoją robotę, w potwornym zgiełku, krzyku, tłoku, pośpiechu.
To, co nazywamy człowieczeństwem, zostaje wyłączone. Z ekranu prawie nie schodzi twarz Saula, możemy nauczyć się jej na pamięć, ale nie wejdziemy w głąb. Może bohaterem filmu jest jego spojrzenie? Również nie do końca, bowiem wszystko to, co się wokół dzieje, oglądamy fragmentarycznie, w nieostrości, w tle - choć jesteśmy tuż przy żelaznych drzwiach do niby-łaźni, w której zamknięto kolejny transport ludzi, liczony na sztuki.
Bohaterem filmu Nemesa jest Saul (Szaweł), węgierski Żyd, przydzielony do Sonderkommando w obozie Auschwitz-Birkenau. Kiedy po kolejnym transporcie na dworze pod lasem palą zwłoki ludzi z węgierskiego transportu i krzyczą, przeklinając w wielu językach, że za dużo dymu - scena ta jest dokładnym odwzorowaniem autentycznego zdjęcia zrobionego potajemnie przez więźniów. O tych z Sonderkommando nie mówiło się nigdy zbyt wiele - choć byli w większości Żydami, obawiali się, że zostaną uznani za współdziałających z oprawcami. Żyjąc poza głównym obozem, w lepszych warunkach, wiedzieli jednak, że czeka ich śmierć jako "nosicieli tajemnicy". Kiedy mówię, że Nemes poważył się na sfilmowanie niemożliwego, mam na myśli tę tajemnicę. Zostajemy do niej dopuszczeni. Bo to nie Saul jako taki jest bohaterem tego filmu. On jest tylko medium, biernie, mechanicznie wykonującym swoją robotę, w potwornym zgiełku, krzyku, tłoku, pośpiechu. To, co nazywamy człowieczeństwem, zostaje wyłączone. Z ekranu prawie nie schodzi twarz Saula, możemy nauczyć się jej na pamięć, ale nie wejdziemy w głąb. Może bohaterem filmu jest jego spojrzenie? Również nie do końca, bowiem wszystko to, co się wokół dzieje, oglądamy fragmentarycznie, w nieostrości, w tle - choć jesteśmy tuż przy żelaznych drzwiach do niby-łaźni, w której zamknięto kolejny transport ludzi, liczony na sztuki.
Tadeusz Sobolewski
Projekcja 15.10 o godz. 20:30 w Kinie Helios. Wstęp biletowany
9 z 9
Sól ziemi
Sebastiao Salgado, legendarny brazylijski fotograf, podróżował po całym świecie przez 40 lat. Dokumentował ludzkość w okresie dramatycznych zmian, będąc tym samym świadkiem najważniejszych wydarzeń na świecie: konfliktów wojennych, ludobójstwa, klęsk głodu i przymusowych emigracji. Sławę przyniosły mu cykle czarno-białych fotografii poświęcone kondycji człowieka, w których zajrzał wprost do jądra ciemności ludzkości, obrazując cierpienie, okrucieństwo i śmierć. W swoim nowym projekcie fotograficznym, zatytułowanym 'Genesis', poświęconym pięknu Ziemi, po raz pierwszy zdecydował się odejść od fotografii społecznej na rzecz dokumentowania terenów nietkniętych przez zachodnią cywilizację, gdzie bez przeszkód nadal rozwija się fauna i flora, i gdzie można zobaczyć krajobrazy jakby zaczerpnięte właśnie z księgi Rodzaju. Film pokazuje życie Sebastiao Salgado, jego prace, dzięki którym stał się jednym z najsłynniejszych fotografów na świecie, a także emocjonalną i psychologiczną przemianę, jaką przeszedł po 1powrocie do Brazylii i zaangażowaniu się w prowadzenie farmy z żoną Lelią. (opis udostępniony przez kino)
Projekcja 16.10 o godz. 20 w poczekalni dworca kolejowego w Opolu, wstęp wolny
Wszystkie komentarze